1
Historie Postaci / Odp: Z szuflady Bleistifta - rodzina
« Ostatnia wiadomość wysłana przez Joseph Bleistift dnia Marzec 05, 2021, 02:36:32 » Wziąłem głębszy wdech. W uszach dźwięczała mi jeszcze jej opowieść o nogach, o pękających marzeniach, o błędach jakie popełniła. Może mogła mieć tak jak ja, stąd ta pojedyncza, ale mocna nić zrozumienia między nami? Oboje przeszliśmy coś w pewnym stopniu podobnego, w tym samym czasie w tym samym mieście. Wiedziała, co może się dziać w mojej głowie, jak powiedziałem tylko zdawkowo o "pieprzonych rozkazach", jak powiedziałem, że musiałem czasem zostawiać jeszcze żywych pod gruzami, bo były inne priorytety. Ściągnęła mnie na ziemię, nim dałem się ponieść wspomnieniu jednym prostym gestem - podając mi rękę, wyrywając mnie z powodzi paskudniejszych myśli zwykłym-niezwykłym dotykiem. Jej “Nie zapomniałam - zaakceptowałam to i poszłam dalej” było dla mnie bardzo autentyczne - było czymś, co po prostu musiałem usłyszeć, już nie pierwszy raz. Zazwyczaj dobrze sobie z tym radziłem - minęło dużo lat, ale wtedy, kiedy wspomnienie wracało, dobrze było mieć kogoś kto przerwie flashback, wyrwie z gonitwy myśli, będzie wiedział że trzeba, że to się dzieje. A znalezienie kogoś takiego wśród grona nieznajomych było graniczące z cudem.
“Nie zapomniałam - zaakceptowałam to i poszłam dalej” brzmiało tak prosto, tak oczywiście, a jednak tak proste i oczywiste nie było, przynajmniej nie zawsze. Trzeba iść dalej - słyszałem to nie raz, sam sobie to mówiłem i przyjmowałem za swoją drogę, ale gdy bywały gorsze dni... Choć szedłem tą ścieżką, ścieżką o nazwie “trzeba żyć dalej”, zdarzało mi się tracić ją z oczu gdy za dużo się rozglądałem, oglądałem, zatrzymywałem, jakby umykała sprzed mych stóp. A teraz przed sobą miałem jedno - perspektywę spędzenia dnia ze wspomnieniem przeszłości. Jeden głupi sen sprawił, że teraz do końca dnia moja była narzeczona będzie do mnie wracać, jak zasłyszany fragment muzyczny siedzący w głowie, skłaniający do tego by go nucić, choć bardzo się już nie chce. Jedyną radą na to było czekanie, aż przejdzie samo albo przesłuchanie utworu do końca.
Zadałem sobie w głowie pytanie, jak tym razem chcę uciec od tych wspomnień - czy szukając jakiejś ucieczki w inne myśli, czy wracając do tego pamięcią, w pełni świadomy, że to jak wbijanie sobie kołka w samo serce. Wstępnie nastawiłem się na pierwszą opcję i zacząłem się rozglądać po sali w której leżałem - cztery łóżka, pacjenci pogrążeni w śnie, żaden z nich nawet nie chrapał, po sali nie kręciły się żadne pielęgniareczki, po prostu nic co mogłoby mnie nieco rozproszyć. Moja noga, ta złamana, również wybitnie nudna, cała w usztywnieniu nie przykuła mojej uwagi na zbyt długo. We własnej głowie skazywałem się na porażkę i samotność ze wspominkami - jakie to żałosne, prawda? Praktycznie bezdomny facet, który się jeszcze odrobinę niekomfortowo czuje się przy huku petard, wspominający eks narzeczoną, jedyny bilet do normalności po przeżyciach w wojsku, który podarł rezygnując z niej gdy… Łatwo by było powiedzieć “zasłużyła”. Zapewniłoby to oczyszczenie, które może byłoby potrzebne, ale byłoby… Zbyt płytkie. Nie wiem, nie wiem cholera czy zasłużyła. Może ja też zasłużyłem na to co się stało - choć każdy próbował mi wmówić, że nie ponoszę za to winy, ja wiem, że nic nie dzieje się bez przyczyny. To co mną teraz zawładnęło to nie tęsknota za nią - tylko może tęsknota za lepszymi czasami, gdy mniej wiedziałem i wściekłość, ta zimna, nie wiem czy o to, że byłem takim frajerem, czy o to, że… Może byłem ślepym głupcem, przeoczyłem moment, w którym zaczęło być źle, może można było inaczej, może mogłem coś zrobić? Agresywniej oparłem głowę o poduszkę i zazgrzytałem zębami - to akurat mogłem. Przecież było dobrze. Nie wróciła w żadnej myśli już.. Od dwóch sezonów. To na pewno tylko i wyłącznie nagromadzenie emocji. Przez tę informację o mieszkaniu zaczynałem dramatyzować i na mgnienie oka przestałem jasno widzieć swoją przyszłość - ja, wbrew pozorom optymista, marzyciel - więc moja głowa jakże mądrze przypominała mi, jak to było, gdy myślałem, że mam wszystko. “Wszystko” - aż kwaśny uśmiech wpełzł mi na usta. “Wszystko”. W każdym innym dniu powiedziałbym, że z takim “wszystkim”, wolałbym po stukroć “nic”, co wbrew pozorom nie brzmiało ani trochę mniej depresyjnie, ale za to niosło mniejszy ładunek “nostalgii”. Zapewne zadręczałbym się kolejnymi godzinami, jak zwykle nie dochodząc do niczego więcej niż spieprzonego zmarnowanego dnia i powtarzanego za każdym razem postanowienia “zapomnieć, żyć dalej”, ale na korytarzu zapanowało spore poruszenie. Znajome głosy. Słodka Lysso przygotuj mnie na to. Znalazłem w sobie siłę, by usiąść tak, że spuściłem nogi z łóżka, a kwaśną minę zamieniłem na blady uśmiech… I się zaczęło.
Do sali najpierw wjechał wózek, prowadzony przez moją mamę, Orimi. Niektórzy mogliby mnie uznać za maminsynka, ale nie wstydzę się tego, że to właśnie ona jest dla mnie inspiracją i wzorem. Zawsze potrafiła tak zaczarować słowem, że nieważne co się działo, nigdy się nie poddawaliśmy, wszystko przetrwaliśmy dumnie, z podniesionymi z godnością głowami, dbając nie tylko o siebie, ale i o innych. Ta obecnie pięćdziesięciopięcioletnia kobieta w swoim życiu znalazła czas na wydanie 12 bestsellerów z cyklu “Jadeit”, na wychowanie czwórki umagicznionych dzieciaków, a także na sukcesywne dbanie o to, by wszyscy mieli co zjeść, radzili sobie z nauką, wiedzieli coś o naszych korzeniach i historii Kintaju i starczyło jej jeszcze czasu na pilnowanie, by jej mąż był mężem szczęśliwym - nie pamiętam zbyt wielu kłótni, ale za to pamiętam, jak wielkim wsparciem byli dla siebie wzajemnie, niezależnie od tego, jak się nam wiodło, ile pieniędzy mieliśmy i jak bardzo stresujący dzień w pracy miał mój ojciec. Przy jej łagodności surowość mojego ojca, Henrika wpojona mu pasem przez jego ojca, czyli mojego dziadka gdzieś znikała, jak mrok przeganiany przez ciepły płomyk świecy, pozostawiając w moim ojcu człowieka rozsądnego, acz ostrożnego, może aż za bardzo momentami - tata był postrachem wszystkich adoratorów moich sióstr, gdy były młodsze, a i aktualnym mężom czy partnerom patrzył na ręce. Ten już nieco siwiejący, o przerzedzonych włosach emerytowany sześćdziesięcioletni oficer Hebanowych szedł zaraz za swoją żoną i tłumaczył coś ożywionym tonem pielęgniarce, która próbowała mu tłumaczyć co mi jest i dlaczego limit odwiedzających to góra 2 na pacjenta, ale wtedy na korytarzu mignęła jedna znajoma twarz uzdrowicielki. Przez króciutką chwilę widziałem, że sylvari pokazała gestem pielęgniarce, że jest w porządku. Nie zdążyłem jednak zobaczyć co tam się dalej działo, bo za moim ojcem do sali wkroczyła moja starsza siostra, Isabell zasłaniając mi widok. Podekscytowana, z ogromną torebką na ramieniu. Jak ją znam, zapewne wypakowała ją jakimiś słoikami i książkami, skutecznie maskując swoją wyprostowaną postawą i imponującym rozmiarem torebki jak wielki ciężar nosiła, a przecież miała dziecko pod sercem. To był przecież taki ważny czas, mimo że brzuszek jeszcze nie był dobrze widoczny, w końcu nie minął nawet sezon… Zawsze musiała zgrywać niepotrzebnie twardzielkę. Z Isabell zawsze najmocniej łączyły mnie książki, muzyka i poezja. Choć pozornie byliśmy bardzo różni od siebie, to jednak zawsze gdzieś znajdowaliśmy wspólny grunt. No i w tym zgrywaniu twardzieli - cała nasza rodzina taka była, ale ja i Bell byliśmy przypadkami tragicznymi, przynajmniej jeśli chodziło o niemartwienie najbliższych. Szyk zamykał Jonathan, mój starszy brat. Dumny, wymęczony tata trójki trojaczków, sierżant Hebanowych, ten który kilkanaście lat temu przyjmował postawę siły i przesuwał meble po mieszkaniu, żebym nie złapał go w zabawie w berka, a ja zawsze go przechytrzałem teleportując się na meble i z mebli zamiast biegać wokół nich. Tak zamordowaliśmy kilka stolików, ulubiony barek taty i dwie komody, a i niezliczoną ilość razy zarobiliśmy lekko pasem, tak dla przykładu, jak akurat mama nie patrzyła. To właśnie on - facet dojrzały, spokojny, wyważony, niewzruszony odezwał się jako pierwszy szorstkim żartem:
- No proszę. Joejoe w szpitalu po raz drugi w tym sezonie. Może abonament Ci wykupić, kartę stałego pacjenta?
- Och, skończ Tan - mama fuknęła na niego i zaraz przeniosła wzrok na mnie - Jak się czujesz Joe?
Otworzyłem usta. Nie zdążyłem odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Mój ojciec - niedyplomowany specjalista z zakresu szybkiej pobieżnej oceny medycznej za pomocą wzroku wtrącił:
- Nogi na miejscu, ręce też, głowa jeszcze nie odpadła. Miejsce innym pacjentom zajmuje. - tata był tylko pozornie taki zrzędliwy - widziałem że cieszy się na mój widok, chyba spodziewał się zastać mnie w gorszym stanie. Ale i na to nie zdążyłem opowiedzieć, bo wkroczyła moja siostra.
- Joe! Przyniosłam Ci rosołu, pierogów i książek! - Isabelle wypchnęła się naprzód z tą swoją torebką. Wyciągnąłem dłoń i oczywiście, też bardzo chciałem zademonstrować jak bardzo nic mi nie jest. Mimo kołowania w głowie użyłem zaklęcia duchowej dłoni, żeby przechwycić jej torebkę jednym ruchem, drugą ręką łapiąc za własny medalik Lyssy, którego mi nie zdjęli w szpitalu. Chyba coś mi się dźwignęło w żołądku, ale ukryłem dyskomfort pod szerokim uśmiechem.
- Mamo, tato, Bell, Tan - odezwałem się do grupki, wyjmując przy tym słój rosołu z torby siostry. Właściwie to rosołu było w tym mało - więcej mięsa, warzyw i makaronu, a nawet jajko tak jak lubiłem. Byłem rozczulony, odrobinę, no kto by nie był? Dobiegałem do trzydziestki, a miałem lepsze wsparcie w tym szpitalu ze strony rodziny niż niejedno dziecko, które się tu znajdowało. Co więcej, ich obecność skutecznie podnosiła mnie na duchu, mimo naprawdę kiepskich okoliczności w jakich się znalazłem - dzięki nim w momencie zobaczyłem świat w jasnych kolorach, mimo że zaczynał powoli czernieć. Głupie wrażenie że nie mam przyszłości i jestem tylko jakimś bylekim z bylekąd bez mieszkania, nękany jakimiś wspomnieniami i jeszcze bez możliwości swobodnego przemieszczania się, do czasu zakończenia leczenia gdzieś znikało - nie byłem bylekim z bylekąd, miałem ich, naprawdę byli cali, Nisheera nie kłamała, a ja dałem się wcześniej ponieść gonitwie głupich myśli jak… skończony głupek. Po prostu - to był dzień wielu emocji, dzień wielu zaskoczeń i dzień, w którym byłem jednak wrażliwszy, niż zazwyczaj, bo skazany na siebie - i tylko tyle. Tak jak wcześniej dotyk Nish wyrwał mnie z marazmu, tak teraz ich obecność mi pomogła się ogarnąć. Nie mogłem się nie uśmiechnąć - Nie musieliście… Ja zaraz bym stąd wyszedł i Was odwiedził. Prawie nic mi nie ma, wypuszczą mnie za dwa dni. Bell, za noszenie takich ciężarów w ciąży chyba powinienem na Ciebie nakrzyczeć. Tutaj, teraz, publicznie.
- Tralalala. Jeszcze stresuj ciężarną kapryśną elementalistkę ognia - zakryła uszy i pokazała mi język. Wspominałem, że Isabelle ma aktualnie 31 lat, a zachowuje się jakby nie miała 13? Zaraz jednak podeszła bliżej mi pomóc z wypakowywaniem - wyjęliśmy i upchnęliśmy w szpitalnej szafce jeszcze pudełko pełne pierożków kintajskich i dwie książki - nowy tomik wierszy autorstwa Kao Ganga oraz moją ulubioną część "Jadeitu" pióra mojej matki. Znałem ją na pamięć i na wyrywki, ale zawsze lubiłem do niej wracać, w końcu byłem jej pierwszym fanem i czytelnikiem. Pozornie niezauważając mojego zadowolenia z tych darów i ogólnego rozczulenia, Bell burczała dalej, oczywiście w żartobliwym oburzeniu - Ty też nie lepszy jesteś tak swoją drogą. Wstrząśnienie mózgu, złamana noga i inne. A siedzi jak panisko, magii używa i zgrywa się, że o, taki w pełni sił. I jeszcze mówi że nic mu nie ma, pff!
- Noga usztywniona, wstrząśnienie zostało wykluczone. Naprawdę, jest w porządku, byliście u Ulri? - odezwałem się na swoją obronę i skierowałem rozmowę na inny temat, moją młodszą siostrę byleby nie gadali o mnie.
- Te wieczne “nic mi nie jest” plagą tej rodziny. Chyba wychowaliśmy Was na diamentowych ludzi z tą twardością - moja mama aż się uśmiechnęła, ale zaraz odpowiedziała - Byliśmy przez chwilę. Zmienił nas jej narzeczony, ale opowiadał, jak mu pomogłeś z destroyerami. Dzięki Tobie uniknął poważnych poparzeń.
- Był w potrzebie, to żołnierz i… Przecież to jak rodzina. Ulri wlecze go ze sobą od dwóch lat na wszystkie święta, urodziny i wesela w rodzinie. Przynajmniej jest z kim się napić - uśmiechnąłem się delikatnie. Zerknąłem na Jonathana który westchnął jedynie nieco ciężej, napotykając mój wzrok. Był trochę wykluczony z takich rzeczy jako dumny i zmęczony tata trzech demonów, nie dzieci. Najbardziej szalony plan w jego głowie to aktualnie "wyspać się" .
- To jak tak “nic” Ci nie jest Joe to chodź, przejedziemy się na dziedziniec szpitala. Nie będziemy tu hałasować przy wszystkich. - Bell wskazała wręcz zapraszająco wózek przywieziony przez mamę. Jonathan właściwie nie czekając na żaden rozkaz czy prośbę natychmiast mnie przeniósł z lekkością na niego, nie bacząc na moje nieme protesty, że dam radę sam. Postawa siły wojownika skutecznie mu pomagała w tym zadaniu.
- Jak 27 lat temu tylko wózek inny - mama uśmiechnęła się pogodnie, ale to mój szarmancki w tym momencie ojciec zastąpił ją przy wózku, żeby się nie męczyła. W ciągu tych 27 lat odkąd ostatni raz byłem w wózku trochę jednak się nabrało masy, a wózki w szpitalach z jakiegoś powodu lubiły skręcać nieco w prawo i zgrzypieć w tym jednym momencie podczas obrotu koła.
Wyjechaliśmy z sali. Na korytarzu panował spory szum więc nie chcieliśmy jeszcze dokładać, dlatego chwilę milczeliśmy. Najpierw uważnie spojrzałem na członków mojej rodziny - każde z nich wyglądało na niedraśnięte podczas zawieruchy, więc mogłem się tylko cieszyć. Chwilkę podziwiałem odrapane ściany korytarza, pełne drobnych ubytków szczególnie na wysokości odpowiadającej wysokości łóżek czy wózków pacjentów zapewne po zderzeniach ściana-wózek. Zerkałem na pielęgniarki, które w pośpiechu przemykaly między salami - oczywiście te młodsze i bardziej urodziwe, zaszczycając je jednym krótkim spojrzeniem, które nie miało prawa im się wydać choćby troszkę niestosowne. Wyminęliśmy wózek kobieciny rozwożącej posiłki po salach - zapachniało grzybową i jakby mortadelą. Tym bardziej cieszyłem się, że Bell jednak przywiozła mi coś z domu. Nie będę głodował, udając brak apetytu albo sen byleby tylko wymigać się od szpitalnego jedzenia.
Dotarliśmy zaraz na mały dziedziniec. Smętna zakurzona fontanna ze starą rzeźbą Melandru wyznaczała jego środek, a po bokach stały ławki i rosły już zmarniałe krzewy, trzymane jeszcze wśród żywych jakąś niewyjaśnioną siłą i uporem roślin. Zobaczyłem w końcu światło dnia - było południe. Tan zdmuchnął kurz z jednej z ławek - był to popiół, prawdopodobnie nieuprzątnięty jeszcze po starciu. Mama zaś podeszła bliżej krzewów i załamała ręce.
- Te ciężkie powietrze je prawie zabiło. Patrzcie czy ktoś nie idzie, dobrze? Coś z tym zrobię, będzie przyjemniej.
- Orimi… Twój syn jest w szpitalu, a Ty o kwiatkach myślisz? - mój ojciec już chciał się z nią łagodnie spierać, ale i on wiedział, że to bez sensu.
- W porządku, na pewno będzie milej. Zresztą, kobieca podzielność uwagi i to niepodważalny fakt - odezwałem się natychmiast, by nikt nie poczuł się winny niepoświęcania mi 100% uwagi. Wszyscy wiedzieliśmy, że moja mama zaraz skorzysta z jakiś zaklęć łowcy, by nieco pomóc tym roślinom, więc ojciec pomógł Tanowi oczyścić ławkę, żeby rodzina miała gdzie usiąść, z czego Bell natychmiast skorzystała, panosząc się na samym środku. Ja zaś jak ostatni kołek siedziałem na wózku obróconym przodem do nich. Odchyliłem głowę w tył, przymknąłem na moment jedno oko, zaś spojrzenie drugiego wbiłem na krótko w niebo. Dość niebieskawe, mimo pyłu, który wciąż jeszcze unosił się w powietrzu. Od czasu, gdy Aurene oczyściła kawał brandu częściej mieliśmy dobrą pogodę. Zagadnąłem zaraz:
- W ogóle… Jak po ataku? Nikomu nic się nie stało?
- U nas w porządku - Bell uśmiechnęła się do mnie pogodnie - Wszyscy przetrwaliśmy. W ogóle to dość daleko od naszych mieszkań czy domu rodziców te Destroyery się pojawiały - ja to tylko widziałam harpię przez okno, ha. Ale z daleka. Mieszkanie cioci Floriany i wujka Gustawa ma dziurę w ścianie, ale naprawią w trzy dni. Nawet dziadek John ma się nieźle, choć do jego sąsiadów wbiegło kilka destroyerów. Ale wszyscy znamy dziadka… - westchnęła ciężko. Po tym westchnięciu już wiedziałem wszystko. Nasza rodzina bardzo chętnie wykorzystywała magię w życiu codziennym, a akurat dziadek John był chodzącym przykładem osoby, która chyba wszystko by robiła magicznie niezależnie od wieku i stanu zdrowia.
- Osiemdziesiąt pięć lat i przekonanie, że ma werwę 20-sto latka. Co tym razem? Gang shade'ów bez kontroli czy całun w jego wieku? A może jeszcze porwał zabytkowe ostrze Oni z gabloty na ścianie?
- Całun, bez zabierania ostrza Oni. Jakimś cudem jego bohaterzenie nie doprowadziło go do żadnych obrażeń, poza stłuczeniem ręki. - Tan zdał mi rzetelny raport.
- Gdy babcia Mei jeszcze żyła żyła, jakoś mogła na niego wpłynąć. A tak to… ma tylko nas. I Was - wtrąciła mama - Po wszystkim musicie go odwiedzić, ale…Jak już takie poważne sprawy omawiamy... Joe. Musimy Ci coś powiedzieć. Trochę nie wiem jak się za to zabrać, ale Twoje mieszkanie… - odezwała się moja mama. Wszedłem jej w słowo:
- Wiem - uspokoiłem ich. Byli dość zaskoczeni i nieco skonsternowani - pewnie się spodziewali że przynoszą złe wieści i wahali się jak to zrobić - Naprawdę, nie martwcie się. Coś zastępczego prędko znajdę.
- Możesz zatrzymać się u mnie! - Bell natychmiast wyskoczyła z propozycją, szybko otrząsając się ze zdumienia - Może byś rozruszał mojego Chena, bo odkąd za niego wyszłam, spasł się niemiłosiernie.
- Albo u mnie. Pomożesz przy trojaczkach… - Tan się uśmiechnął. Nie miał złudzeń, że odmówię, ale na pewno byłbym nieocenioną pomocą… Gdybym miał zapędy masochistyczne.
- Oczywiście do nas też możesz wrócić. Zawsze jesteś mile widziany - no i w końcu mielibyśmy znów syna w domu. Na dłużej niż tylko obiad co parę tygodni. - mama wysunęła ręce spomiędzy gałęzi krzewu. Jej magia zadziałała - liście odzyskały życie i piękny zielony kolor.
- Nowa młodość - zażartował mój ojciec wtórując jej. Wiedziałem, że mogę na nich liczyć, wszystkich, ale podjąłem inną decyzję.
- Nie, przecież stary kawaler nie będzie mieszkał z rodzicami - zażartowałem, nie wiedząc w jakie bagno się pakuję tym stwierdzeniem, nie dostrzegłem w porę chytrego spojrzenia Bell - Naprawdę coś wymyślę.
- No tak, tak. Zawsze radę dasz. A Joe, a… Słuchaj. Dostałeś list. Kim jest Annie? - Bell spytała niby to luźno, ale jednak coś mi w tym nie grało. Może to przez to, że właśnie Bell o to zapytała.
- Annie? - miałem złe przeczucia. Oczywiście, znałem, nawet kilka. Ale tylko o jednej teraz pomyślałem - Sprecyzuj, Bell.
Podala mi list, patrząc na moją reakcję. Zresztą, nie tylko ona. Tym bardziej, że list był otwierany już wcześniej, więc moją pierwszą reakcją było gniewne spojrzenie na rodzinkę, całą. Dopiero potem wbiłem wzrok w kartkę papieru.
Pomyślała o mnie. Znów. Nie pierwszy raz, a przecież… Nie miała prawa wiedzieć że wyślą nas do Ebonhawke z oddziałem, nie mogła wiedzieć, że akurat tu byłem, aż tak dużym echem obiło się, że moje miasto oberwało? Do tego ja przecież byłem tylko miernym kompanem z gildii i to jeszcze cierpiącym na migreny. Potencjalnym zagrożeniem na misji. Marudą, który kilka razy gadał do niej, kiedy w końcu zrobi sobie wolne. Dupkiem, który wtrącił się w nie swoje sprawy i jednym zdaniem ochrzanił buraka, zarzucającego jej coś bezpodstawnie. Facetem, który raz zaprosił ją na domową lazanię, żeby wymusić na niej choć jeden wieczór z odpoczynkiem, bo widział jej zmęczenie tym wszystkim co ją otacza, no dowiedział się, że nigdy nie jadła takich rzeczy, a potem żartował, że może szafranu brakowało albo drobinek złota, śmiała się, nie odmówiła propozycji wyskoczenia do klubu z karaoke, tak nieodpowiedniego dla jej statusu społecznego, poszliśmy potańczyć, było przyjemnie. Ja tylko chciałem być miły, przecież w końcu…
- To tylko moja przełożona - odpowiedziałem zwyczajnym tonem rodzinie, jakimś cudem starając się nie uśmiechać. Nie myśleć teraz, jak bardzo to było miłe, że o mnie pomyślała, o moim mieście, o mojej rodzinie, zapamiętała że są dla mnie ważni i jeszcze chciała pomóc. Na pewno pisała tak do każdego Ligowicza z zagrożonych terenów. To mnie uspokajało.
- "Tylko" przełożona pisze take listy? - Bell ciągnęła mnie za język. Rodzinka zamieniła się w grono pilnych słuchaczy.
- Pracujemy nad pewnym śledztwem. Najwyraźniej jej zależy, by zespół był w komplecie i pełnej dyspozycji - wyjaśniłem szybko, by Bell nie wyskoczyła z niczym niepokojącym i porzuciła ten temat, niechętna do skomplikowanych spraw, ale się przeliczyłem.
- Akurat. Ładna jest? Kiedy ją zaprosisz na rodzinny obiad z nami?
- Bell… - mama próbowała ją powstrzymać, ale bezskutecznie.
- Lubi koty? Muzykę, śpiewać, tańczyć? Co robi na codzień?
- Bell. Jest moja szefową. Nic o niej nie wiem, poza tym co muszę - odpowiedziałem siląc się na spokój. Postanowiłem, że odpiszę na jej wiadomość, że jest dużo pracy w mieście i że nie gdzie będzie mnie kilka dni, żeby nie wiedziała, że znów wylądowałem w szpitalu. Łaskotało mnie wspomnienie jej troski już ostatnim razem gdy wylądowałem w lecznicy - wtedy, przez omdlenie z tych migren. Zaproponowała mi wtedy przeprowadzkę do siebie. Żebym "nie był sam", choć w życiu nie uskarżałem się na samotność. Jakiś niepokojący dreszcz przemknął przez mój kręgosłup - nie powinenem o tym myśleć w taki sposób, na pewno tylko chciała pomóc, nic poza tym - Zapiszę wam zaraz odpowiedź, jakby tylko któreś z Was było uprzejme na tyle, by je wysłać...
- Już wysłałam - Bell była uśmiechnięta od ucha do ucha… A ja umarłem właśnie w środku. W momencie oblał mnie zimny pot, a po kręgosłupie znów przemknął lodowaty chłód, wzdrygnąłem się.
- Co napisałaś? - odezwałem się takim niepokojąco spokojnym tonem, że aż mama złapała mnie za ramię. Tak na wszelki wypadek.
- Ach. Że mamy się dobrze, a Ty nie masz mieszkania chwilowo, nie dziękuj. A, i o zbiórkach, że pewnie będą, jak się chce dorzucić, ale nam nic nie potrzeba.
- Bell.
- Nie, naprawdę normalny list. - odpowiedziała prędko. Moment mierzyłem ją spojrzeniem ale… Przypomniało mi się, że dała mi pierogi i rosół, a także, że pomyślała o książkach. Przymknąłem oczy i rzuciłem jedynie chłodno, aby jej uświadomić, jak wielki błąd popełniła.
- Bell, skoro Ty jej odpisałaś, ona jest gotowa pomyśleć, że jestem w okropnym stanie.
- ...No to pewnie tu przybiegnie i przy okazji ją obczaimy. Jeju, Joejoe. Ogarnij się. Teraz laski wolą szczerych facetów, a nie twardzieli na siłę, autentyczny w ogóle nie będziesz.
- To moja przełożona - powtórzyłem z uporem maniaka. Tak, zdecydowanie, ta panika, która mnie ogarnęła była spowodowana faktem, że nie chciałem wyjść na nieudacznika, z którego nie ma pożytku w oczach przełożonej, skoro znowu jest w szpitalu. Uczepiłem się tej myśli. Przecież gotowi mnie odsunąć od śledztwa albo wyrzucić z gildii, skoro co chwila obrywam, ląduję w szpitalu i nie można na mnie polegać.
- No to skoro tylko przełożona, to nie masz co się martwić. Ale po Twojej reakcji widzę, że albo bardzo byś jej nie chciał, albo bardzo byś ją chciał. Nie bądź taki. Opowiedz coś.
- To arystokratka, koleżanka, nic więcej - uznałem, że to wystarczy. Moja rodzina była zaznajomiona z moją historią. Nie, żebyśmy mieli uraz do arystokratek. Tylko raczej pewien… Dystans.
- Oho. Nie zaprzeczył! - Bell uśmiechnęła się szerokim uśmiechem, nie do końca znając pojęcie dystansu i czasem taktu - Ale się cieszę że się wyleczyłeś z Amber w końcu. Nareszcie.
- Bell. Bądźmy profesjonalni. Żadnych. Takich. Okej? Bo to przełożona. - już zaczynałem się tym męczyć, tym bardziej, że wspomniała o Amber i jeszcze te insynuacje...
- Dowódczynią najemników arystokratka? Jak fajnie! Masz coś chyba szczęście do wyjątkowych pań. Tylko te pochodzenie nasze Joe nie za wysokie progi?
- Bell. - wtrąciłem znacząco.
- W sumie mamy jakieś tam arystokratyczne korzenie - Tan spojrzał na mojego ojca, nie pomagając mi - Pra albo praprababcia nie była aby z rodu var Maelius?
- No i zostaje jeszcze Kintaj od mamy mamy - Bell podłapała.
- O ile to prawda… To nasze arystokratyczne korzenie zanikły kilka pokoleń temu. Wiecie, że to było około 1170 AE. Jakoś u nas chyba ważniejsza była zawsze miłość, a nie wpływy, intratne małżeństwa i podtrzymywanie na siłę czystości arystokratyczności rodu. - mama pospieszyła z wyjaśnieniem, nieco stopując moje rodzeństwo.
- Wpadliście w szał po tym liście? - jęknąłem, już nie mogąc ich znieść. W tym dniu było za dużo emocji. Naprawdę nie myślałem, nie chciałem myśleć w tych kategoriach. Nie chciałem myśleć, nie dziś, nie w tym roku, nie o kimś poza moim zasięgiem, bo po co. Po prostu się kolegowaliśmy, a moja rodzina była czasami straszna.
- Joejoe, w porządku. Wiesz jak bardzo te baby lubią sobie pogadać, a Jonathan z nimi - skwitował to mój ojciec, kończąc temat. Uśmiechnąłem się do niego z ulgą. W końcu.
Bez regularnie wpadającego żołdu Hebanowych oszczędności topniały w zastraszającym tempie. Początkowa sielanka i zachwyt większą ilością czasu dla siebie ustąpiły miejsca kłótniom i pretensjom. Z dorywczymi pracami jakich się podejmowałem jakoś starczałoby na życie z tygodnia na tydzień, skromnie, ale razem, tyle że... jakoś nie starczało, a ja wcale nie miałem lekko i nie mogłem znikąd wyczarować większej gotówki - już nie było czasu. Najmowałem się a to do pomocy przy prostym remoncie, a to pracowałem na niepełnym etacie w redakcji przy prasie drukarskiej, a to śpiewałem w zaprzyjaźnionej knajpie do kotleta za grosze albo cholera nawet pozowałem do kalendarza już za porządniejszą gotówkę, ale to akurat jednorazowo. W końcu ile razy do roku potrzebne są kalendarze? Koniec końców często musiałem szybko kołować bylejaką robotę w dzień przed opłatami - przecież wiedziałem, co ile kosztuje, co kupuję, kontrolowałem to, wszystko trafiało do notesu, wiedziałem, kto przepuszcza oszczędności bez konsultacji ze mną, o to też się kłóciliśmy. Doszło do tego, że wracając z jakiejś dorywczej roboty nawet w domu, w tym małym mieszkaniu ja naprawdę skrzętnie unikałem Amber, karmiąc ją wiecznymi wymówkami, a ona mnie. Zazwyczaj kładłem się wcześniej spać albo ona udawała, że śpi. Mieliśmy siebie dość.
Wracałem do domu w nieregularnych porach. Czasem wyjątkowo się ociągała, zanim mnie wpuszczała do mieszkania, zawsze wściekła, że jej przerwałem pośniadaniową drzemkę, wieczór z gramofonem, poobiednie lenistwo. Zauważyłem, że wyjątkowo często potrzebowaliśmy majstrów do różnych usterek domowych. Zawsze umykali jakoś tak wyjątkowo w momencie, w którym akurat wracałem, czasem zostawiając robotę rozpieprzoną do dokończenia następnego dnia. Kłóciliśmy się z Amber o to, że zamawia fachowców, jak ja mogę wszystko zrobić sam, że kupuje najdroższe wino. Kłóciliśmy się, że nie daję jej kwiatów i błyskotek, że nie zależy mi jak wcześniej, że to moja wina, że jestem nieudacznikiem. Byłem przemęczony. Myślałem nawet, że tęsknię za wojskiem.
Do dziś pamiętam, jak raz poszedłem do ojca, prosić go o pożyczkę, bo naprawdę, już nic nie miałem, a nie chciałem brać na siebie długów. Pamiętam, jak wręczył mi gotówkę i spytał prosto:
- Czemu Amber nie pójdzie do pracy?
- Tato, przecież ona nie może pracować jako kelnerka, czy sprzedawczyni a do niczego nie ma kwalifikacji. A jak ktoś jej ubliży, położy na niej rękę? Zresztą, ma być moją żoną. To mój obowiązek o nią zadbać...
- Synu, zastanów się co robisz. - przerwał mi krótko.
Nie miałem czasu się zastanowić. Jakimś cudem z dnia na dzień Amber zmieniła się nie do poznania. Znów była tą Amber, w której się zakochałem. Zapomniałem o tamtym gorszym sezonie. Przecież się zdarza - wszyscy byliśmy zestresowani zmianami, a Amber najbardziej. Przecież wybierając mnie, a nie swoją rodzinę straciła prawie wszystko. Musiałem jej zapewnić stabilność i bezpieczeństwo - wszak to właśnie je poświęciła dla mnie. Tym bardziej, że pewnego wieczora powiedziała jedno zdanie, które wywróciło moje życie do góry nogami jeszcze bardziej:
- Za niespełna trzy sezony zostaniesz ojcem, Joe. Musimy wszystko przyspieszyć.
“Nie zapomniałam - zaakceptowałam to i poszłam dalej” brzmiało tak prosto, tak oczywiście, a jednak tak proste i oczywiste nie było, przynajmniej nie zawsze. Trzeba iść dalej - słyszałem to nie raz, sam sobie to mówiłem i przyjmowałem za swoją drogę, ale gdy bywały gorsze dni... Choć szedłem tą ścieżką, ścieżką o nazwie “trzeba żyć dalej”, zdarzało mi się tracić ją z oczu gdy za dużo się rozglądałem, oglądałem, zatrzymywałem, jakby umykała sprzed mych stóp. A teraz przed sobą miałem jedno - perspektywę spędzenia dnia ze wspomnieniem przeszłości. Jeden głupi sen sprawił, że teraz do końca dnia moja była narzeczona będzie do mnie wracać, jak zasłyszany fragment muzyczny siedzący w głowie, skłaniający do tego by go nucić, choć bardzo się już nie chce. Jedyną radą na to było czekanie, aż przejdzie samo albo przesłuchanie utworu do końca.
Zadałem sobie w głowie pytanie, jak tym razem chcę uciec od tych wspomnień - czy szukając jakiejś ucieczki w inne myśli, czy wracając do tego pamięcią, w pełni świadomy, że to jak wbijanie sobie kołka w samo serce. Wstępnie nastawiłem się na pierwszą opcję i zacząłem się rozglądać po sali w której leżałem - cztery łóżka, pacjenci pogrążeni w śnie, żaden z nich nawet nie chrapał, po sali nie kręciły się żadne pielęgniareczki, po prostu nic co mogłoby mnie nieco rozproszyć. Moja noga, ta złamana, również wybitnie nudna, cała w usztywnieniu nie przykuła mojej uwagi na zbyt długo. We własnej głowie skazywałem się na porażkę i samotność ze wspominkami - jakie to żałosne, prawda? Praktycznie bezdomny facet, który się jeszcze odrobinę niekomfortowo czuje się przy huku petard, wspominający eks narzeczoną, jedyny bilet do normalności po przeżyciach w wojsku, który podarł rezygnując z niej gdy… Łatwo by było powiedzieć “zasłużyła”. Zapewniłoby to oczyszczenie, które może byłoby potrzebne, ale byłoby… Zbyt płytkie. Nie wiem, nie wiem cholera czy zasłużyła. Może ja też zasłużyłem na to co się stało - choć każdy próbował mi wmówić, że nie ponoszę za to winy, ja wiem, że nic nie dzieje się bez przyczyny. To co mną teraz zawładnęło to nie tęsknota za nią - tylko może tęsknota za lepszymi czasami, gdy mniej wiedziałem i wściekłość, ta zimna, nie wiem czy o to, że byłem takim frajerem, czy o to, że… Może byłem ślepym głupcem, przeoczyłem moment, w którym zaczęło być źle, może można było inaczej, może mogłem coś zrobić? Agresywniej oparłem głowę o poduszkę i zazgrzytałem zębami - to akurat mogłem. Przecież było dobrze. Nie wróciła w żadnej myśli już.. Od dwóch sezonów. To na pewno tylko i wyłącznie nagromadzenie emocji. Przez tę informację o mieszkaniu zaczynałem dramatyzować i na mgnienie oka przestałem jasno widzieć swoją przyszłość - ja, wbrew pozorom optymista, marzyciel - więc moja głowa jakże mądrze przypominała mi, jak to było, gdy myślałem, że mam wszystko. “Wszystko” - aż kwaśny uśmiech wpełzł mi na usta. “Wszystko”. W każdym innym dniu powiedziałbym, że z takim “wszystkim”, wolałbym po stukroć “nic”, co wbrew pozorom nie brzmiało ani trochę mniej depresyjnie, ale za to niosło mniejszy ładunek “nostalgii”. Zapewne zadręczałbym się kolejnymi godzinami, jak zwykle nie dochodząc do niczego więcej niż spieprzonego zmarnowanego dnia i powtarzanego za każdym razem postanowienia “zapomnieć, żyć dalej”, ale na korytarzu zapanowało spore poruszenie. Znajome głosy. Słodka Lysso przygotuj mnie na to. Znalazłem w sobie siłę, by usiąść tak, że spuściłem nogi z łóżka, a kwaśną minę zamieniłem na blady uśmiech… I się zaczęło.
Do sali najpierw wjechał wózek, prowadzony przez moją mamę, Orimi. Niektórzy mogliby mnie uznać za maminsynka, ale nie wstydzę się tego, że to właśnie ona jest dla mnie inspiracją i wzorem. Zawsze potrafiła tak zaczarować słowem, że nieważne co się działo, nigdy się nie poddawaliśmy, wszystko przetrwaliśmy dumnie, z podniesionymi z godnością głowami, dbając nie tylko o siebie, ale i o innych. Ta obecnie pięćdziesięciopięcioletnia kobieta w swoim życiu znalazła czas na wydanie 12 bestsellerów z cyklu “Jadeit”, na wychowanie czwórki umagicznionych dzieciaków, a także na sukcesywne dbanie o to, by wszyscy mieli co zjeść, radzili sobie z nauką, wiedzieli coś o naszych korzeniach i historii Kintaju i starczyło jej jeszcze czasu na pilnowanie, by jej mąż był mężem szczęśliwym - nie pamiętam zbyt wielu kłótni, ale za to pamiętam, jak wielkim wsparciem byli dla siebie wzajemnie, niezależnie od tego, jak się nam wiodło, ile pieniędzy mieliśmy i jak bardzo stresujący dzień w pracy miał mój ojciec. Przy jej łagodności surowość mojego ojca, Henrika wpojona mu pasem przez jego ojca, czyli mojego dziadka gdzieś znikała, jak mrok przeganiany przez ciepły płomyk świecy, pozostawiając w moim ojcu człowieka rozsądnego, acz ostrożnego, może aż za bardzo momentami - tata był postrachem wszystkich adoratorów moich sióstr, gdy były młodsze, a i aktualnym mężom czy partnerom patrzył na ręce. Ten już nieco siwiejący, o przerzedzonych włosach emerytowany sześćdziesięcioletni oficer Hebanowych szedł zaraz za swoją żoną i tłumaczył coś ożywionym tonem pielęgniarce, która próbowała mu tłumaczyć co mi jest i dlaczego limit odwiedzających to góra 2 na pacjenta, ale wtedy na korytarzu mignęła jedna znajoma twarz uzdrowicielki. Przez króciutką chwilę widziałem, że sylvari pokazała gestem pielęgniarce, że jest w porządku. Nie zdążyłem jednak zobaczyć co tam się dalej działo, bo za moim ojcem do sali wkroczyła moja starsza siostra, Isabell zasłaniając mi widok. Podekscytowana, z ogromną torebką na ramieniu. Jak ją znam, zapewne wypakowała ją jakimiś słoikami i książkami, skutecznie maskując swoją wyprostowaną postawą i imponującym rozmiarem torebki jak wielki ciężar nosiła, a przecież miała dziecko pod sercem. To był przecież taki ważny czas, mimo że brzuszek jeszcze nie był dobrze widoczny, w końcu nie minął nawet sezon… Zawsze musiała zgrywać niepotrzebnie twardzielkę. Z Isabell zawsze najmocniej łączyły mnie książki, muzyka i poezja. Choć pozornie byliśmy bardzo różni od siebie, to jednak zawsze gdzieś znajdowaliśmy wspólny grunt. No i w tym zgrywaniu twardzieli - cała nasza rodzina taka była, ale ja i Bell byliśmy przypadkami tragicznymi, przynajmniej jeśli chodziło o niemartwienie najbliższych. Szyk zamykał Jonathan, mój starszy brat. Dumny, wymęczony tata trójki trojaczków, sierżant Hebanowych, ten który kilkanaście lat temu przyjmował postawę siły i przesuwał meble po mieszkaniu, żebym nie złapał go w zabawie w berka, a ja zawsze go przechytrzałem teleportując się na meble i z mebli zamiast biegać wokół nich. Tak zamordowaliśmy kilka stolików, ulubiony barek taty i dwie komody, a i niezliczoną ilość razy zarobiliśmy lekko pasem, tak dla przykładu, jak akurat mama nie patrzyła. To właśnie on - facet dojrzały, spokojny, wyważony, niewzruszony odezwał się jako pierwszy szorstkim żartem:
- No proszę. Joejoe w szpitalu po raz drugi w tym sezonie. Może abonament Ci wykupić, kartę stałego pacjenta?
- Och, skończ Tan - mama fuknęła na niego i zaraz przeniosła wzrok na mnie - Jak się czujesz Joe?
Otworzyłem usta. Nie zdążyłem odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Mój ojciec - niedyplomowany specjalista z zakresu szybkiej pobieżnej oceny medycznej za pomocą wzroku wtrącił:
- Nogi na miejscu, ręce też, głowa jeszcze nie odpadła. Miejsce innym pacjentom zajmuje. - tata był tylko pozornie taki zrzędliwy - widziałem że cieszy się na mój widok, chyba spodziewał się zastać mnie w gorszym stanie. Ale i na to nie zdążyłem opowiedzieć, bo wkroczyła moja siostra.
- Joe! Przyniosłam Ci rosołu, pierogów i książek! - Isabelle wypchnęła się naprzód z tą swoją torebką. Wyciągnąłem dłoń i oczywiście, też bardzo chciałem zademonstrować jak bardzo nic mi nie jest. Mimo kołowania w głowie użyłem zaklęcia duchowej dłoni, żeby przechwycić jej torebkę jednym ruchem, drugą ręką łapiąc za własny medalik Lyssy, którego mi nie zdjęli w szpitalu. Chyba coś mi się dźwignęło w żołądku, ale ukryłem dyskomfort pod szerokim uśmiechem.
- Mamo, tato, Bell, Tan - odezwałem się do grupki, wyjmując przy tym słój rosołu z torby siostry. Właściwie to rosołu było w tym mało - więcej mięsa, warzyw i makaronu, a nawet jajko tak jak lubiłem. Byłem rozczulony, odrobinę, no kto by nie był? Dobiegałem do trzydziestki, a miałem lepsze wsparcie w tym szpitalu ze strony rodziny niż niejedno dziecko, które się tu znajdowało. Co więcej, ich obecność skutecznie podnosiła mnie na duchu, mimo naprawdę kiepskich okoliczności w jakich się znalazłem - dzięki nim w momencie zobaczyłem świat w jasnych kolorach, mimo że zaczynał powoli czernieć. Głupie wrażenie że nie mam przyszłości i jestem tylko jakimś bylekim z bylekąd bez mieszkania, nękany jakimiś wspomnieniami i jeszcze bez możliwości swobodnego przemieszczania się, do czasu zakończenia leczenia gdzieś znikało - nie byłem bylekim z bylekąd, miałem ich, naprawdę byli cali, Nisheera nie kłamała, a ja dałem się wcześniej ponieść gonitwie głupich myśli jak… skończony głupek. Po prostu - to był dzień wielu emocji, dzień wielu zaskoczeń i dzień, w którym byłem jednak wrażliwszy, niż zazwyczaj, bo skazany na siebie - i tylko tyle. Tak jak wcześniej dotyk Nish wyrwał mnie z marazmu, tak teraz ich obecność mi pomogła się ogarnąć. Nie mogłem się nie uśmiechnąć - Nie musieliście… Ja zaraz bym stąd wyszedł i Was odwiedził. Prawie nic mi nie ma, wypuszczą mnie za dwa dni. Bell, za noszenie takich ciężarów w ciąży chyba powinienem na Ciebie nakrzyczeć. Tutaj, teraz, publicznie.
- Tralalala. Jeszcze stresuj ciężarną kapryśną elementalistkę ognia - zakryła uszy i pokazała mi język. Wspominałem, że Isabelle ma aktualnie 31 lat, a zachowuje się jakby nie miała 13? Zaraz jednak podeszła bliżej mi pomóc z wypakowywaniem - wyjęliśmy i upchnęliśmy w szpitalnej szafce jeszcze pudełko pełne pierożków kintajskich i dwie książki - nowy tomik wierszy autorstwa Kao Ganga oraz moją ulubioną część "Jadeitu" pióra mojej matki. Znałem ją na pamięć i na wyrywki, ale zawsze lubiłem do niej wracać, w końcu byłem jej pierwszym fanem i czytelnikiem. Pozornie niezauważając mojego zadowolenia z tych darów i ogólnego rozczulenia, Bell burczała dalej, oczywiście w żartobliwym oburzeniu - Ty też nie lepszy jesteś tak swoją drogą. Wstrząśnienie mózgu, złamana noga i inne. A siedzi jak panisko, magii używa i zgrywa się, że o, taki w pełni sił. I jeszcze mówi że nic mu nie ma, pff!
- Noga usztywniona, wstrząśnienie zostało wykluczone. Naprawdę, jest w porządku, byliście u Ulri? - odezwałem się na swoją obronę i skierowałem rozmowę na inny temat, moją młodszą siostrę byleby nie gadali o mnie.
- Te wieczne “nic mi nie jest” plagą tej rodziny. Chyba wychowaliśmy Was na diamentowych ludzi z tą twardością - moja mama aż się uśmiechnęła, ale zaraz odpowiedziała - Byliśmy przez chwilę. Zmienił nas jej narzeczony, ale opowiadał, jak mu pomogłeś z destroyerami. Dzięki Tobie uniknął poważnych poparzeń.
- Był w potrzebie, to żołnierz i… Przecież to jak rodzina. Ulri wlecze go ze sobą od dwóch lat na wszystkie święta, urodziny i wesela w rodzinie. Przynajmniej jest z kim się napić - uśmiechnąłem się delikatnie. Zerknąłem na Jonathana który westchnął jedynie nieco ciężej, napotykając mój wzrok. Był trochę wykluczony z takich rzeczy jako dumny i zmęczony tata trzech demonów, nie dzieci. Najbardziej szalony plan w jego głowie to aktualnie "wyspać się" .
- To jak tak “nic” Ci nie jest Joe to chodź, przejedziemy się na dziedziniec szpitala. Nie będziemy tu hałasować przy wszystkich. - Bell wskazała wręcz zapraszająco wózek przywieziony przez mamę. Jonathan właściwie nie czekając na żaden rozkaz czy prośbę natychmiast mnie przeniósł z lekkością na niego, nie bacząc na moje nieme protesty, że dam radę sam. Postawa siły wojownika skutecznie mu pomagała w tym zadaniu.
- Jak 27 lat temu tylko wózek inny - mama uśmiechnęła się pogodnie, ale to mój szarmancki w tym momencie ojciec zastąpił ją przy wózku, żeby się nie męczyła. W ciągu tych 27 lat odkąd ostatni raz byłem w wózku trochę jednak się nabrało masy, a wózki w szpitalach z jakiegoś powodu lubiły skręcać nieco w prawo i zgrzypieć w tym jednym momencie podczas obrotu koła.
Wyjechaliśmy z sali. Na korytarzu panował spory szum więc nie chcieliśmy jeszcze dokładać, dlatego chwilę milczeliśmy. Najpierw uważnie spojrzałem na członków mojej rodziny - każde z nich wyglądało na niedraśnięte podczas zawieruchy, więc mogłem się tylko cieszyć. Chwilkę podziwiałem odrapane ściany korytarza, pełne drobnych ubytków szczególnie na wysokości odpowiadającej wysokości łóżek czy wózków pacjentów zapewne po zderzeniach ściana-wózek. Zerkałem na pielęgniarki, które w pośpiechu przemykaly między salami - oczywiście te młodsze i bardziej urodziwe, zaszczycając je jednym krótkim spojrzeniem, które nie miało prawa im się wydać choćby troszkę niestosowne. Wyminęliśmy wózek kobieciny rozwożącej posiłki po salach - zapachniało grzybową i jakby mortadelą. Tym bardziej cieszyłem się, że Bell jednak przywiozła mi coś z domu. Nie będę głodował, udając brak apetytu albo sen byleby tylko wymigać się od szpitalnego jedzenia.
Dotarliśmy zaraz na mały dziedziniec. Smętna zakurzona fontanna ze starą rzeźbą Melandru wyznaczała jego środek, a po bokach stały ławki i rosły już zmarniałe krzewy, trzymane jeszcze wśród żywych jakąś niewyjaśnioną siłą i uporem roślin. Zobaczyłem w końcu światło dnia - było południe. Tan zdmuchnął kurz z jednej z ławek - był to popiół, prawdopodobnie nieuprzątnięty jeszcze po starciu. Mama zaś podeszła bliżej krzewów i załamała ręce.
- Te ciężkie powietrze je prawie zabiło. Patrzcie czy ktoś nie idzie, dobrze? Coś z tym zrobię, będzie przyjemniej.
- Orimi… Twój syn jest w szpitalu, a Ty o kwiatkach myślisz? - mój ojciec już chciał się z nią łagodnie spierać, ale i on wiedział, że to bez sensu.
- W porządku, na pewno będzie milej. Zresztą, kobieca podzielność uwagi i to niepodważalny fakt - odezwałem się natychmiast, by nikt nie poczuł się winny niepoświęcania mi 100% uwagi. Wszyscy wiedzieliśmy, że moja mama zaraz skorzysta z jakiś zaklęć łowcy, by nieco pomóc tym roślinom, więc ojciec pomógł Tanowi oczyścić ławkę, żeby rodzina miała gdzie usiąść, z czego Bell natychmiast skorzystała, panosząc się na samym środku. Ja zaś jak ostatni kołek siedziałem na wózku obróconym przodem do nich. Odchyliłem głowę w tył, przymknąłem na moment jedno oko, zaś spojrzenie drugiego wbiłem na krótko w niebo. Dość niebieskawe, mimo pyłu, który wciąż jeszcze unosił się w powietrzu. Od czasu, gdy Aurene oczyściła kawał brandu częściej mieliśmy dobrą pogodę. Zagadnąłem zaraz:
- W ogóle… Jak po ataku? Nikomu nic się nie stało?
- U nas w porządku - Bell uśmiechnęła się do mnie pogodnie - Wszyscy przetrwaliśmy. W ogóle to dość daleko od naszych mieszkań czy domu rodziców te Destroyery się pojawiały - ja to tylko widziałam harpię przez okno, ha. Ale z daleka. Mieszkanie cioci Floriany i wujka Gustawa ma dziurę w ścianie, ale naprawią w trzy dni. Nawet dziadek John ma się nieźle, choć do jego sąsiadów wbiegło kilka destroyerów. Ale wszyscy znamy dziadka… - westchnęła ciężko. Po tym westchnięciu już wiedziałem wszystko. Nasza rodzina bardzo chętnie wykorzystywała magię w życiu codziennym, a akurat dziadek John był chodzącym przykładem osoby, która chyba wszystko by robiła magicznie niezależnie od wieku i stanu zdrowia.
- Osiemdziesiąt pięć lat i przekonanie, że ma werwę 20-sto latka. Co tym razem? Gang shade'ów bez kontroli czy całun w jego wieku? A może jeszcze porwał zabytkowe ostrze Oni z gabloty na ścianie?
- Całun, bez zabierania ostrza Oni. Jakimś cudem jego bohaterzenie nie doprowadziło go do żadnych obrażeń, poza stłuczeniem ręki. - Tan zdał mi rzetelny raport.
- Gdy babcia Mei jeszcze żyła żyła, jakoś mogła na niego wpłynąć. A tak to… ma tylko nas. I Was - wtrąciła mama - Po wszystkim musicie go odwiedzić, ale…Jak już takie poważne sprawy omawiamy... Joe. Musimy Ci coś powiedzieć. Trochę nie wiem jak się za to zabrać, ale Twoje mieszkanie… - odezwała się moja mama. Wszedłem jej w słowo:
- Wiem - uspokoiłem ich. Byli dość zaskoczeni i nieco skonsternowani - pewnie się spodziewali że przynoszą złe wieści i wahali się jak to zrobić - Naprawdę, nie martwcie się. Coś zastępczego prędko znajdę.
- Możesz zatrzymać się u mnie! - Bell natychmiast wyskoczyła z propozycją, szybko otrząsając się ze zdumienia - Może byś rozruszał mojego Chena, bo odkąd za niego wyszłam, spasł się niemiłosiernie.
- Albo u mnie. Pomożesz przy trojaczkach… - Tan się uśmiechnął. Nie miał złudzeń, że odmówię, ale na pewno byłbym nieocenioną pomocą… Gdybym miał zapędy masochistyczne.
- Oczywiście do nas też możesz wrócić. Zawsze jesteś mile widziany - no i w końcu mielibyśmy znów syna w domu. Na dłużej niż tylko obiad co parę tygodni. - mama wysunęła ręce spomiędzy gałęzi krzewu. Jej magia zadziałała - liście odzyskały życie i piękny zielony kolor.
- Nowa młodość - zażartował mój ojciec wtórując jej. Wiedziałem, że mogę na nich liczyć, wszystkich, ale podjąłem inną decyzję.
- Nie, przecież stary kawaler nie będzie mieszkał z rodzicami - zażartowałem, nie wiedząc w jakie bagno się pakuję tym stwierdzeniem, nie dostrzegłem w porę chytrego spojrzenia Bell - Naprawdę coś wymyślę.
- No tak, tak. Zawsze radę dasz. A Joe, a… Słuchaj. Dostałeś list. Kim jest Annie? - Bell spytała niby to luźno, ale jednak coś mi w tym nie grało. Może to przez to, że właśnie Bell o to zapytała.
- Annie? - miałem złe przeczucia. Oczywiście, znałem, nawet kilka. Ale tylko o jednej teraz pomyślałem - Sprecyzuj, Bell.
Podala mi list, patrząc na moją reakcję. Zresztą, nie tylko ona. Tym bardziej, że list był otwierany już wcześniej, więc moją pierwszą reakcją było gniewne spojrzenie na rodzinkę, całą. Dopiero potem wbiłem wzrok w kartkę papieru.
Cytuj
Witaj.
Doszły mnie słuchy o ataku, który miał miejsce w Ebon. Mam nadzieję że tobie ani twojej rodzinie nic się nie stało. Jeżeli potrzebujecie jakieś pomocy poinformuj mnie o tym. Również jeżeli czegoś trzeba w miasteczku, koce, materiały do remontu, zapasy... cokolwiek również daj znać a cos postaram się zorganizować.
Annie
Pomyślała o mnie. Znów. Nie pierwszy raz, a przecież… Nie miała prawa wiedzieć że wyślą nas do Ebonhawke z oddziałem, nie mogła wiedzieć, że akurat tu byłem, aż tak dużym echem obiło się, że moje miasto oberwało? Do tego ja przecież byłem tylko miernym kompanem z gildii i to jeszcze cierpiącym na migreny. Potencjalnym zagrożeniem na misji. Marudą, który kilka razy gadał do niej, kiedy w końcu zrobi sobie wolne. Dupkiem, który wtrącił się w nie swoje sprawy i jednym zdaniem ochrzanił buraka, zarzucającego jej coś bezpodstawnie. Facetem, który raz zaprosił ją na domową lazanię, żeby wymusić na niej choć jeden wieczór z odpoczynkiem, bo widział jej zmęczenie tym wszystkim co ją otacza, no dowiedział się, że nigdy nie jadła takich rzeczy, a potem żartował, że może szafranu brakowało albo drobinek złota, śmiała się, nie odmówiła propozycji wyskoczenia do klubu z karaoke, tak nieodpowiedniego dla jej statusu społecznego, poszliśmy potańczyć, było przyjemnie. Ja tylko chciałem być miły, przecież w końcu…
- To tylko moja przełożona - odpowiedziałem zwyczajnym tonem rodzinie, jakimś cudem starając się nie uśmiechać. Nie myśleć teraz, jak bardzo to było miłe, że o mnie pomyślała, o moim mieście, o mojej rodzinie, zapamiętała że są dla mnie ważni i jeszcze chciała pomóc. Na pewno pisała tak do każdego Ligowicza z zagrożonych terenów. To mnie uspokajało.
- "Tylko" przełożona pisze take listy? - Bell ciągnęła mnie za język. Rodzinka zamieniła się w grono pilnych słuchaczy.
- Pracujemy nad pewnym śledztwem. Najwyraźniej jej zależy, by zespół był w komplecie i pełnej dyspozycji - wyjaśniłem szybko, by Bell nie wyskoczyła z niczym niepokojącym i porzuciła ten temat, niechętna do skomplikowanych spraw, ale się przeliczyłem.
- Akurat. Ładna jest? Kiedy ją zaprosisz na rodzinny obiad z nami?
- Bell… - mama próbowała ją powstrzymać, ale bezskutecznie.
- Lubi koty? Muzykę, śpiewać, tańczyć? Co robi na codzień?
- Bell. Jest moja szefową. Nic o niej nie wiem, poza tym co muszę - odpowiedziałem siląc się na spokój. Postanowiłem, że odpiszę na jej wiadomość, że jest dużo pracy w mieście i że nie gdzie będzie mnie kilka dni, żeby nie wiedziała, że znów wylądowałem w szpitalu. Łaskotało mnie wspomnienie jej troski już ostatnim razem gdy wylądowałem w lecznicy - wtedy, przez omdlenie z tych migren. Zaproponowała mi wtedy przeprowadzkę do siebie. Żebym "nie był sam", choć w życiu nie uskarżałem się na samotność. Jakiś niepokojący dreszcz przemknął przez mój kręgosłup - nie powinenem o tym myśleć w taki sposób, na pewno tylko chciała pomóc, nic poza tym - Zapiszę wam zaraz odpowiedź, jakby tylko któreś z Was było uprzejme na tyle, by je wysłać...
- Już wysłałam - Bell była uśmiechnięta od ucha do ucha… A ja umarłem właśnie w środku. W momencie oblał mnie zimny pot, a po kręgosłupie znów przemknął lodowaty chłód, wzdrygnąłem się.
- Co napisałaś? - odezwałem się takim niepokojąco spokojnym tonem, że aż mama złapała mnie za ramię. Tak na wszelki wypadek.
- Ach. Że mamy się dobrze, a Ty nie masz mieszkania chwilowo, nie dziękuj. A, i o zbiórkach, że pewnie będą, jak się chce dorzucić, ale nam nic nie potrzeba.
- Bell.
- Nie, naprawdę normalny list. - odpowiedziała prędko. Moment mierzyłem ją spojrzeniem ale… Przypomniało mi się, że dała mi pierogi i rosół, a także, że pomyślała o książkach. Przymknąłem oczy i rzuciłem jedynie chłodno, aby jej uświadomić, jak wielki błąd popełniła.
- Bell, skoro Ty jej odpisałaś, ona jest gotowa pomyśleć, że jestem w okropnym stanie.
- ...No to pewnie tu przybiegnie i przy okazji ją obczaimy. Jeju, Joejoe. Ogarnij się. Teraz laski wolą szczerych facetów, a nie twardzieli na siłę, autentyczny w ogóle nie będziesz.
- To moja przełożona - powtórzyłem z uporem maniaka. Tak, zdecydowanie, ta panika, która mnie ogarnęła była spowodowana faktem, że nie chciałem wyjść na nieudacznika, z którego nie ma pożytku w oczach przełożonej, skoro znowu jest w szpitalu. Uczepiłem się tej myśli. Przecież gotowi mnie odsunąć od śledztwa albo wyrzucić z gildii, skoro co chwila obrywam, ląduję w szpitalu i nie można na mnie polegać.
- No to skoro tylko przełożona, to nie masz co się martwić. Ale po Twojej reakcji widzę, że albo bardzo byś jej nie chciał, albo bardzo byś ją chciał. Nie bądź taki. Opowiedz coś.
- To arystokratka, koleżanka, nic więcej - uznałem, że to wystarczy. Moja rodzina była zaznajomiona z moją historią. Nie, żebyśmy mieli uraz do arystokratek. Tylko raczej pewien… Dystans.
- Oho. Nie zaprzeczył! - Bell uśmiechnęła się szerokim uśmiechem, nie do końca znając pojęcie dystansu i czasem taktu - Ale się cieszę że się wyleczyłeś z Amber w końcu. Nareszcie.
- Bell. Bądźmy profesjonalni. Żadnych. Takich. Okej? Bo to przełożona. - już zaczynałem się tym męczyć, tym bardziej, że wspomniała o Amber i jeszcze te insynuacje...
- Dowódczynią najemników arystokratka? Jak fajnie! Masz coś chyba szczęście do wyjątkowych pań. Tylko te pochodzenie nasze Joe nie za wysokie progi?
- Bell. - wtrąciłem znacząco.
- W sumie mamy jakieś tam arystokratyczne korzenie - Tan spojrzał na mojego ojca, nie pomagając mi - Pra albo praprababcia nie była aby z rodu var Maelius?
- No i zostaje jeszcze Kintaj od mamy mamy - Bell podłapała.
- O ile to prawda… To nasze arystokratyczne korzenie zanikły kilka pokoleń temu. Wiecie, że to było około 1170 AE. Jakoś u nas chyba ważniejsza była zawsze miłość, a nie wpływy, intratne małżeństwa i podtrzymywanie na siłę czystości arystokratyczności rodu. - mama pospieszyła z wyjaśnieniem, nieco stopując moje rodzeństwo.
- Wpadliście w szał po tym liście? - jęknąłem, już nie mogąc ich znieść. W tym dniu było za dużo emocji. Naprawdę nie myślałem, nie chciałem myśleć w tych kategoriach. Nie chciałem myśleć, nie dziś, nie w tym roku, nie o kimś poza moim zasięgiem, bo po co. Po prostu się kolegowaliśmy, a moja rodzina była czasami straszna.
- Joejoe, w porządku. Wiesz jak bardzo te baby lubią sobie pogadać, a Jonathan z nimi - skwitował to mój ojciec, kończąc temat. Uśmiechnąłem się do niego z ulgą. W końcu.
***
Bez regularnie wpadającego żołdu Hebanowych oszczędności topniały w zastraszającym tempie. Początkowa sielanka i zachwyt większą ilością czasu dla siebie ustąpiły miejsca kłótniom i pretensjom. Z dorywczymi pracami jakich się podejmowałem jakoś starczałoby na życie z tygodnia na tydzień, skromnie, ale razem, tyle że... jakoś nie starczało, a ja wcale nie miałem lekko i nie mogłem znikąd wyczarować większej gotówki - już nie było czasu. Najmowałem się a to do pomocy przy prostym remoncie, a to pracowałem na niepełnym etacie w redakcji przy prasie drukarskiej, a to śpiewałem w zaprzyjaźnionej knajpie do kotleta za grosze albo cholera nawet pozowałem do kalendarza już za porządniejszą gotówkę, ale to akurat jednorazowo. W końcu ile razy do roku potrzebne są kalendarze? Koniec końców często musiałem szybko kołować bylejaką robotę w dzień przed opłatami - przecież wiedziałem, co ile kosztuje, co kupuję, kontrolowałem to, wszystko trafiało do notesu, wiedziałem, kto przepuszcza oszczędności bez konsultacji ze mną, o to też się kłóciliśmy. Doszło do tego, że wracając z jakiejś dorywczej roboty nawet w domu, w tym małym mieszkaniu ja naprawdę skrzętnie unikałem Amber, karmiąc ją wiecznymi wymówkami, a ona mnie. Zazwyczaj kładłem się wcześniej spać albo ona udawała, że śpi. Mieliśmy siebie dość.
Wracałem do domu w nieregularnych porach. Czasem wyjątkowo się ociągała, zanim mnie wpuszczała do mieszkania, zawsze wściekła, że jej przerwałem pośniadaniową drzemkę, wieczór z gramofonem, poobiednie lenistwo. Zauważyłem, że wyjątkowo często potrzebowaliśmy majstrów do różnych usterek domowych. Zawsze umykali jakoś tak wyjątkowo w momencie, w którym akurat wracałem, czasem zostawiając robotę rozpieprzoną do dokończenia następnego dnia. Kłóciliśmy się z Amber o to, że zamawia fachowców, jak ja mogę wszystko zrobić sam, że kupuje najdroższe wino. Kłóciliśmy się, że nie daję jej kwiatów i błyskotek, że nie zależy mi jak wcześniej, że to moja wina, że jestem nieudacznikiem. Byłem przemęczony. Myślałem nawet, że tęsknię za wojskiem.
Do dziś pamiętam, jak raz poszedłem do ojca, prosić go o pożyczkę, bo naprawdę, już nic nie miałem, a nie chciałem brać na siebie długów. Pamiętam, jak wręczył mi gotówkę i spytał prosto:
- Czemu Amber nie pójdzie do pracy?
- Tato, przecież ona nie może pracować jako kelnerka, czy sprzedawczyni a do niczego nie ma kwalifikacji. A jak ktoś jej ubliży, położy na niej rękę? Zresztą, ma być moją żoną. To mój obowiązek o nią zadbać...
- Synu, zastanów się co robisz. - przerwał mi krótko.
Nie miałem czasu się zastanowić. Jakimś cudem z dnia na dzień Amber zmieniła się nie do poznania. Znów była tą Amber, w której się zakochałem. Zapomniałem o tamtym gorszym sezonie. Przecież się zdarza - wszyscy byliśmy zestresowani zmianami, a Amber najbardziej. Przecież wybierając mnie, a nie swoją rodzinę straciła prawie wszystko. Musiałem jej zapewnić stabilność i bezpieczeństwo - wszak to właśnie je poświęciła dla mnie. Tym bardziej, że pewnego wieczora powiedziała jedno zdanie, które wywróciło moje życie do góry nogami jeszcze bardziej:
- Za niespełna trzy sezony zostaniesz ojcem, Joe. Musimy wszystko przyspieszyć.